Jak zostałem producentem filmowym
Ta opowieść wcale nie zaczyna się od słów: „Miałem niepotrzebny milion”, bo żaden prawdziwy przedsiębiorca nie ma niepotrzebnego miliona ani stu, ani nawet dziesięciu tysięcy. To nie tak.
Owszem, film musi mieć biznesową kalkulację. Musi mieć określony budżet i jakąś, choćby daleką, perspektywę zysku. Ale znowu pomyli się ten, kto uzna zysk za wyłącznie pieniężny dochód. Zyskiem może być budowanie wizerunku producenckiej firmy albo nawet wywołanie powstałym dziełem jakiejś dyskusji. Wszystko opiera się na założeniach, które poczynimy. Ale musimy wiedzieć, co zamierzamy osiągnąć. To jest podstawowa część planu.
Zaczynałem od teledysków ilustrujących moją muzykę. Skromne początki, ale bardzo dobrze je wspominam. Gdyby nie one, pewnie nie zdecydowałbym się na udział bądź współudział w dalszych, już większych, filmowych produkcjach.
Kamieniem milowym był festiwal Screen & Sound. Sama idea była niezwykła i inspirująca – zobaczyć muzykę. Dodać do dźwięków efekty wizualne – tak, by tworzyły nową artystyczną jakość. Uczestnicy prezentowali prace tak fascynujące, że zapadały w pamięć i dosłownie, niemal fizycznie, wciągały w świat obrazu. Być może wtedy po raz pierwszy na poważnie poczułem, że potrafię się w tym odnaleźć i że mam coś do przekazania.
W środowisku filmowym miałem szczęście trafiać na sympatycznych ludzi i znakomitych fachowców. To było dla mnie wielkim przeżyciem i lekcją: aktorzy zawsze byli bardzo zaangażowani, ale też nigdy nie skupiali się na sobie aż tak bardzo, by mogło to stać się powodem konfliktów na planie. Zdaję sobie sprawę, że nie zawsze tak jest, ale wielcy artyści, z którymi dane mi było pracować, byli normalnymi ludźmi, którzy wsłuchiwali się w argumenty i do pewnych rozwiązań dawali się przekonać.
Dostrzeżone, dyskutowane i nagradzane „Dzikie róże” czy „Płynące wieżowce”, krótkometrażowy „Hycel” z szansą na oskarową nominację… Tak, czuję dumę i satysfakcję. To była dobra robota. Z pewnością wrócę jeszcze do kinowych produkcji, żeby poczuć związany z nimi dreszcz niepowtarzalnych emocji. Bo nic nie dostarcza ich w takiej dawce jak kino – niezależnie, czy siedzimy w fotelu widza, czy uczestniczymy w nim od środka.
Pociąga mnie sam proces tworzenia filmu. Od momentu, kiedy zdecydowałem się na bycie samodzielnym producentem, jestem współtwórcą dzieła – to zdecydowanie większa odpowiedzialność niż koprodukcja, liczniejsze i trudniejsze obowiązki, ale też większe zadowolenie z końcowego efektu. Dobór operatorów, realizatorów dźwięku, aktorów, współpraca ze scenarzystami i reżyserem… To jak stawianie wielkiego gmachu z wielu elementów.
Producent musi być nie tylko dobrym organizatorem, ale też i niezłym psychologiem.
Powinien umieć dostrzec w kimś zadatki na gwiazdę, uważnie obserwować zachowanie i odruchy takiej osoby: prawdziwa osobowość sceniczna nie gwiazdorzy, ale gotowa jest na ciężką pracę, niepowodzenia i cały trud związany z przygotowaniem utworu muzycznego czy filmowego.
Taka właśnie wydała mi się Oktavvia, piosenkarka, z którą wyprodukowałem już cztery wideoklipy.
Ponieważ tak potoczyło się życie, że Włochy stały się moją drugą ojczyzną, właśnie tam kręciliśmy teledyski do piosenek „Funny” czy „Summer Heat”…
Italia to oczywiście piękne plenery i znakomite światło. Ale były też inne argumenty, przemawiające za tym, by tam realizować produkcje: choćby to, że dzięki znajomościom zamykanie ulic przy jednej czy drugiej scenie nie stanowiło większego problemu.
Na planie odbywa się aktywne poszukiwanie nowych rozwiązań. W wielu wypadkach scenariusz ulega modyfikacjom, a to oznacza dodatkowe potrzeby i dodatkowe pieniądze, nieujęte w pierwotnym kosztorysie. Trzeba umieć być elastycznym i mieć odwagę, by podejmować szybkie decyzje. Efekt końcowy zawsze szybko pokazuje nam, czy dokonaliśmy właściwego wyboru.
Wszystkie tryby tej maszyny muszą sprawnie funkcjonować, a producent jest akurat tą częścią, która odpowiada za pozostałe elementy układanki. Musi umieć załatwić wiele spraw, znaleźć odpowiednie lokalizacje zdjęć, porozmawiać z szefem firmy cateringowej, komendantem policji i burmistrzem, a na koniec opłacić faktury. Jego zadaniem jest zadbać, żeby cały zespół przykładnie ze sobą współpracował. Wszyscy ludzie obecni na planie: reżyser, operatorzy kamer, statyści, kaskaderzy, wizażystki, tancerze i aktorzy muszą odczuwać opiekę nad realizacją. Im większy komfort zaangażowanych ludzi, tym sprawniej i szybciej przebiegnie realizacja. A czas to pieniądz.
Kilkadziesiąt osób wykonuje swoją pracę od godziny 4 rano do 9 wieczorem. Dzień w dzień. Ale kiedy widzi się zaangażowanie lidera, czyli wykonawcy utworu, i celowość całego przedsięwzięcia, nikt nie myśli o niedospaniu, zmęczeniu, zniechęceniu. Dla wszystkich liczy się jak najlepszy efekt końcowy, bo czują, że jest to ich wspólne dzieło.
Oktavvia okazała się nie tylko wspaniałą artystką, ale także osobą niezwykle empatyczną i błyskawicznie skracającą dystans. Na planie nie było mowy o barierach – ja jestem gwiazdą, a ty tancerką, statystą czy dostawcą jedzenia. Udało się wytworzyć atmosferę nie tylko porozumienia, ale i niekłamanej sympatii. Uśmiech, dobre słowo, miły gest – to naprawdę niewiele, a mogą zdziałać cuda. Trzeba tylko chcieć.
Dzisiejsze czasy charakteryzują się łatwą dostępnością do technologii rejestrujących obraz i dźwięk. Każdy z nas ma to na wyciągnięcie ręki.
Ktoś żartem zaproponował mi produkcję programu, w którym kamera podążałaby za mną krok w krok, rejestrując każdy moment mojego życia i życia mojej rodziny. Żart jak żart, można się uśmiechnąć. Całkiem poważnie uważam jednak, że kamerę należy zostawić kinu, a życie niech biegnie sobie swoim nierejestrowanym torem. Bo życie się przeżywa, a nie produkuje.