Zobacz na Spotify Zobacz na Youtube

Muzyczne podróże

Muzyka jest podróżą. Z pewnością już o tym wspominałem, wszak to dwie moje życiowe pasje. Moim szczęściem jest to, że mogą się przenikać i wzajemnie kształtować.
W tym najprostszym wymiarze wspólną realizacją muzyki i magii podróżowania jest odbywanie koncertów w różnych częściach świata.

Ale ta podróż zaczyna się dużo wcześniej zanim spakujemy walizki i kupimy bilet na samolot. Jej początkiem jest samotność i pięciolinia. Nikt nie opowie za nas naszego życia, jego komplikacji, wzlotów i upadków. Nikt nie nada tym wszystkim wydarzeniom takiego kształtu, który oddawałby stan naszego ducha w tym czy innym momencie życia. Tę wędrówkę musimy podjąć i odbyć samotnie, dopasowując do siebie najbardziej odpowiednie dźwięki w takiej proporcji, by nie można było już niczego ująć ani dodać.

Pamiętajmy, że nikt nie dobierze za nas właściwej tonacji. Nikt nie rozpisze partii grających nam w duszach instrumentów. Tak w muzyce, jak i w życiu.

Podróż w głąb siebie, wyprawa do swego wnętrza… Często niebezpieczna, ale zawsze fascynująca. Z niej rodzi się muzyka, która po jakimś czasie zostaje zrealizowana w postaci nutowego zapisu albo nagrania. Ileż samotnych godzin, wieczorów, całych tygodni spędziłem na tych wędrówkach, błądząc palcami po klawiszach, starając się nanieść na papier trasę, którą powinienem podążać. Wspomnienia, teraźniejszość, planowanie przyszłości – wszystko to stanowiło bagaż, który musiałem unieść. Ale nigdy nie żałowałem tego wysiłku.

Bez wątpienia muzyka otwiera wiele drzwi i jest przepustką do świata. W przeciwieństwie do literatury nie potrzebuje pośrednika w dotarciu do odbiorcy. Nie potrzebuje tłumacza, operuje językiem uniwersalnym, zrozumiałym dla każdego niezależnie od szerokości geograficznej.

Od pewnego czasu zacząłem łączyć swoje koncerty z prezentacjami ruchomych obrazów, które nie tyle ilustrują moją muzykę, co wytwarzają wspólny z nią nastrój. Ile z tego napięcia powstałego na styku różnych płaszczyzn artystycznych wyniesie słuchacz i widz, w dużej mierze zależy od niego samego, od jego wrażliwości. Artysta podaje tutaj tylko dłoń, zaprasza do podróży.
We współczesnym świecie, gdzie przewagę mają bodźce wizualne, dodanie do muzyki ilustracji stanowi zachętę, by wykonać kolejny krok – zanurzyć się w krainie dźwięków.
Z tekstem jest inaczej – piosenka bardziej niż obraz konkretyzuje utwór, narzuca treść i emocje, a tego zawsze chciałem uniknąć. Moja muzyka ma poruszać wewnętrzne struny odbiorcy, ale nie wytycza mu jednej ścieżki interpretacji, daje wolność, zostawia przestrzeń, którą słuchacz sam musi wypełnić.

Koncertując, odwiedzałem różne zakątki świata. Jedne wspomnienia zapisały się w pamięci wyraźniej, inne – z różnych powodów – powoli ulegały zatarciu. Na zawsze z pewnością została we mnie Azja…
Podróżować, to znaczy poznawać. Chłonąć – ile się tylko da.
W Chinach wraz z muzykami mieliśmy względną swobodę, samodzielnie, choć zapewne pod dyskretnym okiem odpowiednich służb, przemierzaliśmy ulice. W oczy rzucał się bardzo duży kontrast społeczny. Ogromne, przytłaczające wręcz bogactwo i sąsiadująca z nim dzielnica slamsów. I w Szanghaju, i w Pekinie. Chiny dynamicznie się rozwijają, więc być może dzisiaj pewne detale uległy zmianie. Nie sądzę jednak, by przeobrażeniu uległa ogólna struktura społeczna kraju.
Rozmawiałem z ludźmi pracującymi za miskę ryżu – na pytanie, czy coś chcieliby zmienić, odpowiadali: nie. Jest nam tu dobrze. Mamy jedzenie, dach nad głową. Jesteśmy zaopiekowani. Nie chcemy zmian.
My, Europejczycy, nie jesteśmy w stanie zrozumieć wschodniej mentalności. Operujemy innymi pojęciami i odwołujemy się do innych wartości. I to zawsze trzeba mieć na uwadze, odwiedzając Azję.

W Szanghaju z okazji otwarcia dużego centrum finansowego zaplanowano koncert plenerowy. Prognozy pogody były pomyślne, ale to, co nastąpiło, jest dowodem, że nie należy przesadnie ufać prognozom. Również tym meteorologicznym. Niespodziewanie zaczął padać deszcz. Muzycy  ucieszyli się, bo z różnych powodów woleli zagrać pod dachem, nie zaś na otwartej przestrzeni. Zaprowadzono nas do sali mogącej pomieścić 3 tysiące osób, ale od razu zapowiedziano, że  przeprowadzimy tu jedynie próbę. Koncert, tak jak zaplanowano, musi odbyć się w plenerze.
Orkiestra postawiła sprawę jasno i twardo: nie wyjdziemy. Sytuacja stawała się napięta, zostałem więc negocjatorem między organizatorami a naszymi muzykami. Nieustannie sprawdzano aktualizowaną co chwila prognozę. Okazało się, że pojawia się pogodowe okienko – przerwa w deszczu trwająca nieco ponad godzinę.
Na scenę wbiegło kilkudziesięciu mężczyzn z obsługi – błyskawicznie przygotowali wszystko, co było potrzebne, wnieśli fortepian, krzesła i pulpity. Ponieważ odwołano występy zespołów folklorystycznych, a także wszystkie przemówienia – z wyjątkiem krótkiego wystąpienia prezydenta Szanghaju – mogliśmy, nie tracąc czasu, zaczynać nasz koncert. Start! Zaczęło się odliczanie suchych minut.
Wybrzmiały ostatnie akordy i lunął rzęsisty deszcz. Ale zagrać zdążyliśmy.

Na wieczornym raucie zagadnął mnie dyrektor szanghajskiego festiwalu. – Bliski jestem przejścia na twoją wiarę – powiedział w pewnej chwili, a widząc moje zdziwienie, dodał: – Twój Bóg cię wysłuchał, mój nie dał mi szansy… Cóż, gdyby koncert nie odbył się w takiej formie, w jakiej został zaplanowany, dyrektor zamiast rozmawiać ze mną na przyjęciu, pewnie pakowałby walizki, ściskając w ręku bilet do jakiegoś miasteczka na chińskiej prowincji.

Deszcz zrobił sobie przerwę, stanowisko dyrektora zostało ocalone, a my zagraliśmy koncert transmitowany dla ponad 100 mln słuchaczy.

Kiedy złożono mi propozycję trasy koncertowej po Chinach, w zaproszeniu było jedno zastrzeżenie: w programie musi być uwzględniony wybrany przeze mnie chiński kompozytor. Przesłuchałem kilkanaście dostarczonych propozycji i wybrałem jednego o niemówiącym mi nic nazwisku: Quan Xiang. Dopiero na miejscu dowiedziałem się, kim jest ów Xiang i jaką pozycję zajmuje w Chinach. Był doradcą prezydenta, dyrektorem pekińskiej filharmonii. W jego gestii pozostawały decyzje o największych w kraju imprezach muzycznych i nie tylko, on decydował, w którym mieście ma być otwarta filharmonia, a którą należy zamknąć. Poza wszystkim był naprawdę świetnym kompozytorem. I miłośnikiem Chopina. Zagadnąłem go o swoje płyty.
– Najbardziej lubię tę fortepianową – odpowiedział. A gdy dopytywałem go, dlaczego akurat tę, odrzekł: – Bo na tej płycie najbardziej słychać Chopina.

Cóż, Chopin to wielka miłość chińskich artystów. Chińczycy należą do światowej czołówki interpretatorów. Decydują o tym znakomite przygotowanie techniczne, o które dbają od najmłodszych lat, ale także wrodzona precyzja i zamiłowanie do uporządkowania i dokładności. Pytanie tylko, czy czegoś w tym wszystkim, w tej całej perfekcji nie gubią… Czy jest tam przekaz, wyraz idei? Czasami miewam wątpliwości.
Pytanie, czy nie wzrastając w Polsce, nie chłonąc polskich emocji, wzruszeń, nie mając polskich doświadczeń, można należycie oddać ducha dzieł wielkiego Fryderyka… Może lepiej zagrać mniej dokładnie, potknąć się tu czy tam, ale swoją grą oddać coś, co nie tyle wynika z partytury, co z trudnej do uchwycenia duchowości utworu. Tym powinno się porywać słuchacza, właśnie to powinno się swoim wykonaniem w nim zaszczepiać.

Podróże to nie tylko miejsca i pejzaże, ale przede wszystkim możliwość poznawania ludzi.

Dzięki podróżom spotkałem na swojej drodze wielu świetnych muzyków, los zetknął mnie także ze znakomitościami dyrygentury. Często te spotkania podczas koncertów przeradzały się w wieloletnie przyjaźnie. Tak było choćby z wybitnym dyrygentem Hermanem Engelsem – pracowałem z nim w Belgii, kilka koncertów z moją muzyką prowadził także w Polsce. Pewnego dnia po jakiejś próbie powiedział do mnie: – To wielka przyjemność pracować z żyjącym kompozytorem. Można z nim o jego muzyce porozmawiać.
Herman przeważnie dyrygował dziełami wybitnych, ale nieżyjących już kompozytorów.

Taka rozmowa o wykonywanej muzyce jest bardzo istotna. Podczas przygotowań do wykonania  utworu długo rozmawiam zarówno z dyrygentem, jak i muzykami. Omawiamy ewentualne zmiany, próbujemy różne wersje, by wybrać najlepszą.
Spotykamy się w tej podróży, by podzielić się swoimi spostrzeżeniami.

Uwierzcie – warto podróżować, warto rozmawiać. No i nade wszystko warto żyć.