Niespodzianki
Nawet najlepsze planowanie i organizacja nie wykluczą całkowicie czekających nas niespodzianek. A skoro tak, to powinniśmy te niespodzianki – zgodnie z wyliczonym prawdopodobieństwem – wpisywać jako punkt realizowanego programu. Im więcej awaryjnych wyjść będziemy mieć w zapasie, tym większa szansa na osiągnięcie sukcesu.
Każdy plan musi mieć więc kilka gotowych do użycia wersji. Jeśli coś przeszkadza w realizacji planu A, sięgamy po B albo C. Na zdeterminowanych i nieustępliwych czeka cały alfabet.
Optymista założy, że przydarzą mu się jedynie rzeczy miłe i dobre. Realista weźmie pod uwagę niekorzystny obrót spraw.
Tak czy owak element zaskoczenia funkcjonuje w życiu każdego z nas. Dla jednych stanowi wyzwanie i przygodę, dla innych barierę, której nie da się pokonać.
To, co niepodziewane, może budzić uzasadniony niepokój, a to z kolei przekłada się na stan znacznie bardziej poważny, czyli paraliżujący nas stres. W budowaniu tego obciążenia często uczestniczy nasza wyobraźnia. Ileż to razy wyolbrzymialiśmy to, co może nas spotkać – nasze wyobrażenia bywają dużo bardziej straszne niż rzeczywistość.
Jednak zupełne wyeliminowanie niepokoju nie jest możliwe, a nawet świadczyłoby o pewnym zaburzeniu normalnych ludzkich odruchów.
Przed koncertami zawsze odczuwam nie tylko dreszcz emocji, ale także tremę. To ostatnie uczucie znane jest każdemu, kto występuje publicznie. Niezależnie od liczby zagranych koncertów, scenicznego obycia czy ilości nagranych płyt artysta zanim ukłoni się widowni, odczuwa stan tego szczególnego napięcia. Czego się boi? Może właśnie czegoś niespodziewanego: nagłej niedyspozycji głosu, pomylenia akordu, złego przyjęcia publiczności. Na szczęście ten stan mija. W moim przypadku jest tak, że wszelkie niepokoje znikają w momencie, gdy na sali zalega cisza, a ja siadam do fortepianu. Skupienie pozwala mi myśleć tylko o muzyce, a mówiąc ściślej: myśleć muzyką.
Pewnego dnia odebrałem telefon od dyrygenta, który prowadził orkiestrę symfoniczną w Barcelonie. Zadzwonił do mnie z propozycją cyklu tzw. koncertów noworocznych. – Musi pan przyjechać – przekonywał. – Pomysł jest znakomity, choć śmiały. Chcę połączyć współczesnego kompozytora z utworami Straussów.
Owszem, wydało mi się to dość zaskakujące, ale że lubię wyzwania, nie wahałem się długo. Pojechałem do Barcelony i zaprezentowałem swoje nagrania. Nowatorstwo pomysłu onieśmielało nas wszystkich. Po pewnym czasie, który wypełniły rozmowy i słuchanie moich utworów, tkwiące w nas wątpliwości zaczęły niknąć. W końcu zdecydowano: łączymy Bieleckiego ze Straussami w jednym programie koncertów noworocznych.
Rozpoczęły się przygotowania i próby. Po raz pierwszy znalazłem się po drugiej stronie sceny – teraz to ja siedziałem na widowni i przysłuchiwałem się wykonaniom.
Maestro po próbie generalnej zapytał: – Dlaczego się pan tak denerwuje? Przecież już nic od pana teraz nie zależy. – No właśnie dlatego – odpowiedziałem. – Dlatego, że nic już ode mnie nie zależy.
Przy solowych wykonaniach biorę pełną odpowiedzialność za dźwięki, które zaprezentuję publiczności. Za ich jakość, interpretację, za przekazywane uczucia. Kiedy ten przywilej oddaję nawet najlepszym muzykom, nie mam już władzy nad wykonaniem swojego utworu. Muszę zdać się na to, co ktoś w mojej muzyce dostrzeże, jak on ją odczuwa i jak on ją przedstawi odbiorcy. „Nic już ode mnie nie zależy”. Utwór wciąż jest mój, to ja zapisywałem te nuty, wkładając w to swój talent i serce, ale to wszystko zostaje przepuszczone przez pryzmat wrażliwości innego wykonawcy. I tu jak najbardziej otwiera się pole dla rozmaitych niespodzianek.
Na szczęście w przypadku koncertów noworocznych z orkiestrą z Barcelony niespodzianek nie było. Muzycy z każdym wykonaniem zaczynali wchodzić głębiej w moją muzykę, lepiej ją rozumieli, zaprzyjaźnili się z moimi nutami na tyle, by swobodnie bawić się frazą. Zniknęło uczucie skrępowania. Dla nich, dla mnie i dla publiczności noworoczna trasa koncertowa stała się przyjemnością. Słuchacze reagowali znakomicie, co przekładało się na ogólną atmosferę podczas występów. Koncert jest tą formą ekspresji, która przekazuje swą specyficzną energię publiczności, jednocześnie od niej podobną energię czerpiąc. Ta unikatowa obustronność sprawia, że nigdy nie ma dwóch takich samych występów.
Prawdziwa niespodzianka spotkała mnie przed pewnym recitalem we Francji. Mam dobry zwyczaj sprawdzania instrumentu przed koncertem. Kiedy w przeddzień odwiedziłem salę, na której miałem zagrać, zobaczyłem na scenie prosty, zwyczajny keyboard. Zaprotestowałem i stanowczo odmówiłem występu. Nie chodziło o jakieś fanaberie gwiazdy, ale o zwykły, elementarny szacunek dla siebie i publiczności. Organizatorzy wtajemniczyli mnie w istotę problemu. Otóż normalny fortepian nie mieścił się w drzwiach. W tej samej chwili wszyscy skierowaliśmy wzrok na wielkie okno. Dwie godziny później byłem świadkiem sceny rodem z filmów Felliniego. Ramię dźwigu podnosiło na piętro fortepian, który dostojnie, delikatnie rozkołysany, zbliżał się do otwartych na oścież okiennic.
Jedne niespodziewane zdarzenia kończą się dobrze, inne znacznie gorzej. Samo życie, taki już jego urok. Przynajmniej jest co wspominać. Zresztą droga pozbawiona zakrętów z czasem staje się nieciekawa i nudzi. To, co zaskakujące, nadaje odpowiedniego smaku naszej egzystencji.