Kolory pewnego lata
Mniej więcej w połowie lat 80. ubiegłego wieku stałem przed budynkiem mojej uczelni, dość nerwowo próbując odnaleźć się w malejącym z roku na rok garniturze. Garnitur był jeszcze nabytkiem maturalnym, zatem skrajną niewdzięcznością byłoby stawiać przed nim przesadne wymagania lub – co gorsze – niesprawiedliwe zarzuty. Był jaki był, a więc taki, jaki można było w tamtych czasach dostać. Szedłem w nim przez swoje egzaminacyjne życie, a on towarzyszył moim uczelnianym potyczkom jak najwierniejszy kompan.
Teraz jednak, gdy trzymałem w ręku dyplom ukończenia studiów, czułem, że w jakiś sposób garnitur mnie uwiera, co zapewne nie miało wiele wspólnego z rzeczywistością, za to przyjmowało rangę symbolu.
A przecież w ten dzień powinienem czuć się nie tylko jak wyzwolony na mistrza czeladnik pedagogiki sportu, ale ogólnie jak człowiek wyzwolony. Dyplomy jak karty zostały rozdane, a nam – mnie i moim koleżankom i kolegom – pozostawało to, o czym śpiewał Jerzy Skoczylas, czyli wspomnienie „chłodu wykładowych sal”. I wzięcie udziału w grze.
Jakiś jednak wybór mieliśmy, choć przypominało to trochę wybór forda ze znanej anegdoty: w każdym kolorze, byle był to kolor czarny. Gdyby przenieść to na grunt naszej siermiężnej komuny, kolorem tym byłby zapewne szary.
Bo komuna nie była czerwona. Komuna była szara. Mieliśmy szare ubrania, mieszkaliśmy w szarych domach, a nasza skóra nie podlegała procesom starzenia tylko szarzenia.
A ja nie chciałem szarzeć.
Kiedy już zrzuciłem w domu garnitur i wskoczyłem w rodzimej produkcji jeansy, zwane teksasami, co rusz sprawdzałem kieszeń, w której tkwił nieco sfatygowany i chudy zwitek deutschmarek. W myślach nazywałem go kluczem do nowego życia, choć w rzeczywistości miał się okazać otwieraczem do kilkunastu butelek coli.
Tak czy owak wkrótce znalazłem się w miłych okolicznościach przyrody Szwarcwaldu, bo czerń wydała mi się odrobinę lepsza od szarości. Całymi dniami oddawałem się zgłębianiu sztuki docinania desek i stosownego ich układania w stosy. Mityczny Zachód nie oszołomił mnie kolorami, ale zapewne dlatego, że skupiony byłem na wspomnianych wyżej cięciu i układaniu.
Z Horstem, właścicielem tego niewielkiego przedsiębiorstwa drzewnego, układało mi się nieźle. To znaczy: ja układałem, a Horst patrzył i chwalił. Był miłym i dobrym człowiekiem, choć niektóre jego posunięcia biznesowe mocno mnie zastanawiały.
– Jechaliśmy taki kawał drogi, żeby kupić dwie partie drewna? – zapytałem go kiedyś przy załadunku. Przed nami były jakieś dwie godziny powrotnej jazdy.
Wzruszył ramionami: – Oszczędność – powiedział. – Wszystko przez oszczędność.
Szef to szef, ale czasami nawet szef może się mylić.
– A ile zaoszczędziliśmy?
Horst przerwał załadunek.
– Jakieś 25 marek.
Pokręciłem głową.
– A koszt paliwa? A pana czas?
Horst głęboko się zamyślił, stając się na moment posągiem Horsta. Chyba wyszło na moje.
Dobrej i solidnej roboty, a także biznesowego myślenia można uczyć się w każdym miejscu i w każdym czasie. Nie tylko można – powinno się! W każdym razie nie każda oszczędność musi być zyskowna.
Ktoś w tym miejscu zada pytanie: – Czyli stąd wzięły się fundusze na pierwszy biznes? Z układania desek?
Odpowiem: nie. To nie były tego rzędu pieniądze. Ale zyskiwałem coś więcej: doświadczenie i kontakty, które później, po kilku latach, zaczęły procentować. Jedno i drugie traktowałem jako pewien kapitał.
Szwarcwaldzkie lato miało się ku końcowi. Wraz z nadciągnięciem dymnego powietrza i coraz to niższych temperatur zmieniały się kolory łąk i drzew w górach. Szło na zimę. Również w Polsce dawało się odczuć pewną schyłkowość, nikt jednak wtedy nie przypuszczał, że koniec szarości nastąpi już za kilka lat.
Pozostawało cierpliwie czekać na wiosnę.