Zobacz na Spotify Zobacz na Youtube

Królestwo umiaru i plan niemal doskonały

Czasem myślę, że chętnie zostałbym poddanym jakiegoś królestwa umiaru – miejsca na tyle fikcyjnego, że
może być przedmiotem swobodnych, nieliczących na spełnienie marzeń. Królestwo takie, rzecz jasna, nie
zaistnieje w realnym świecie nigdy, gdyby bowiem miało szanse na urzeczywistnienie, natychmiast przeciw
niemu wystąpiliby liczni gniewni, czyli ci, którzy umiaru nie znoszą, widząc w nim zamach na swoje wolności.

Ale ja głoszę jego pochwałę, polecając umiar każdemu, a więc i Wam, drodzy Czytelnicy.

Umiar pozwala na zachowanie równowagi, trzymanie pionu i nieodchylanie w żadną z niebezpiecznych stron.
Jest przeciwieństwem przesady. Kiedy młodzi ludzie pytają mnie, jaka cecha przyda im się w biznesie, wskazuję
właśnie na umiar. Widziałem wystarczająco dużo obiecujących karier biznesowych, które załamywały się, bo
ktoś przeszarżował. Bo ktoś za bardzo uwierzył w swoje siły, w swoją potęgę. Albo w drugą stronę: ileż
wspaniałych inicjatyw nie rozwinęło się, bo brakło wiary w siebie. I tu, i tu powodem była przesada w jedną
bądź drugą stronę.

Planuj z umiarem, korzystaj z umiarem.

Czasami coś, co jest dobre, powinno zostać dobre, bez nacisku na ulepszenie i bez ponoszenia niepotrzebnego
ryzyka.

Przesadzenie w czymś, co dobre, bywa krokiem w kierunku przepaści.

Nie mylmy odwagi z szaleństwem, jak mawia mój znajomy, gdy tłumaczy fakt, że nigdy nie przeciwstawił się
decyzjom swojej małżonki.

Ze wszystkim łatwo jest przesadzić. Jak to mówią: przedobrzyć.

Pamiętam pewien studencki egzamin, który kończył kurs jednego z tzw. przedmiotów politycznych. Nie bardzo
miałem ochotę, by poświęcać się studiowaniu dzieł o bazie i nadbudowie, a zaostrzanie walki klas było dla mnie
jak dalekie echo bajki o żelaznym wilku. Poza wszystkim: bajki kładłem tam, gdzie ich miejsce, czyli między
bajki. Jednak obowiązek pozostawał obowiązkiem i w żaden sposób nie można było wspomnianego przedmiotu
ominąć.

Jak tu jednak przykładać się do nauki o wiodącej roli partii, gdy każde z pojawiających się na horyzoncie zajęć
jest o niebo lepsze i atrakcyjniejsze niż nuda ślęczenia nad politycznym skryptem… Coś tam jednak wiedziałem,
coś sobie doczytałem… W sam raz na zdanie. Ale zależało mi na dobrej ocenie, więc postanowiłem podbić
stawkę. Podjąłem decyzję, że będę przebiegły, krótko mówiąc: postawiłem na spryt.

Wiedziałem, że na egzamin wchodzi się trójkami. Tok mojego myślenia był następujący: jeśli dwaj moi, nomen
omen, towarzysze będą gorzej przygotowani niż ja, na ich bladym tle moja gwiazda ma szansę rozbłysnąć i
zalśnić dobrą oceną w indeksie. Po milczeniu poprzedników moja odpowiedź musi zachwycić egzaminatora. Czyż w swej prostocie nie było to genialne?

Należało wziąć się do roboty i znaleźć odpowiednie osoby.

Zrobiłem szybkie rozeznanie wśród kolegów. Ten uczył się już od dwóch tygodni, inny zaklinał się, że w
najbliższe noce nie zmruży oka i to z zupełnie innych niż zazwyczaj powodów, bo jak przekonująco twierdził,
egzamin ważniejszy jest od życia towarzyskiego. Co racja, to racja. Nie miałem powodów, by wątpić w ich
szczerość.

Krąg kandydatów do wspólnego wejścia na egzamin malał z godziny na godzinę.

Mój plan, będący teoretycznie bez zarzutów, zaczynał powoli się kruszyć i gdyby nie przypadek, upadłby jak
domek z egzaminacyjnych kart. A przypadek sprawił, że spotkałem przed uczelnią właśnie ich – dwóch
kandydatów idealnych. Pierwszy miał na głowie rozgrywki ligi i niespecjalnie pasjonowała go zbliżająca się
sesja, drugi był akurat zakochany, co objawiało się rozmarzonym spojrzeniem, bladością i fizyczną niechęcią do
czytania czegokolwiek, może poza miłosnymi listami. Na dokładkę był naszym uczelnianym leserem, który już
dwukrotnie uśmiercił całą swoją bliższą i dalszą rodzinę, by móc przesunąć termin zaliczeń. Zagadką po dziś
dzień dla mnie niewyjaśnioną jest wspólne pojawienie się tych dwóch przed moimi oczami w momencie, gdy
już skłonny byłem porzucić wszelką nadzieję i wejść za kilka dni do gabinetu utrapienia – bez lęku, ale i bez
jakichkolwiek szans na złoty medal. Nie mieli absolutnie nic przeciwko, byśmy razem stanęli przed
profesorskim obliczem. Kiedy już to się stało, pęczniałem z dumy. Mój plan realizował się punkt po punkcie ze
szwajcarską precyzją. I wtedy stało się coś, czego nie przewidziałem. Profesor uznał, że skoro dwóch
delikwentów nie jest w stanie wydusić z siebie niczego, co miałoby podmiot, orzeczenie i zatrącało choć trochę
o podany temat, zapewne towarzyszący im trzeci kolega ulepiony jest z identycznej gliny i nie ma sensu pytać
go o cokolwiek poza nazwiskiem. Najpierw wyszliśmy my, a w ślad za nami poleciały trzy indeksy. Domyślacie
się, kto i jakimi ocenami je uskrzydlił. Domyślacie się również, kogo z tej trójki zżerało uczucie dojmującej
niesprawiedliwości…

Ale najgorszy był żal do samego siebie.

Przeszarżowałem. Nie zachowałem umiaru, tak potrzebnego nawet w przebiegłości. Właśnie wtedy w mojej
wyobraźni pojawiło się tytułowe królestwo.