O Ameryce, powietrznych taksówkach i zdarzeniach, których nie możemy przewidzieć
Nie wychowałem się w kulcie Ameryki ani nie karmiłem się amerykańskim mitem, choć rozumiem go i na swój sposób podziwiam. Znam takich, którzy odnaleźli się za oceanem znakomicie, ale i takich, których amerykański sen skończył się nagłym i nieprzyjemnym przebudzeniem. Samo życie.
Nigdy też nie myślałem o Ameryce jako o moim miejscu na ziemi. I choć chętnie i często tam bywam, po jakimś czasie zawsze ciągnie mnie do Polski.
Ameryka jest jak nieskończoność, którą obrazowo zdefiniowano jako kufer pełen chusteczek higienicznych, jednak zawsze mogący pomieścić jeszcze tę jedną. O Ameryce napisano już wszystko, ale wciąż się o niej pisze i będzie się pisać, dopóki istnieć będzie nasz świat.
Będzie się pisać dobrze i źle, z miłością i nienawiścią, zachwytem i gniewem. Różnie. Tak jak różna jest sama Ameryka.
Jeśli o mnie chodzi, również chciałem przychylić sobie trochę amerykańskiego nieba. Sobie i tym, którzy mieli korzystać z moich powietrznych taksówek. Tak nazwaliśmy wraz z moim wspólnikiem i jednocześnie przyjacielem małe pasażerskie samoloty, których zadaniem był transport ludzi wyznających zasadę, że czas to pieniądz.
Prawnicy, lekarze, artyści potrzebowali możliwości szybkiego przemieszczania się z jednego miejsca w drugie. W przypadku tych profesji w grę wchodziły duże pieniądze, na które w sposób oczywisty przekładał się czas. Tak więc ja i mój przyjaciel mieliśmy zamiar wspólnie ułatwić nieco życie amerykańskim bogaczom.
Pomysł był znakomity i jeśli biznes nie wyszedł, to nie jest to winą założeń, lecz zbiegu nieprzewidzianych okoliczności. Tak się czasami dzieje i również takie wydarzenia trzeba uwzględniać, choćby ich prawdopodobieństwo było znikome.
Przyznanie licencji przeciągało się i przeciągało, i tak spokojnie minęły dwa lata. Szmat czasu. Razem ze wspólnikiem liczyliśmy, że po dwóch, góra trzech miesiącach wszystkie formalności zostaną załatwione. Nic z tych rzeczy.
Czas działał na naszą niekorzyść. Nie mieliśmy świadomości, że identyczne przepisy dotyczą każdego statku powietrznego, niezależnie od jego rozmiarów. My czekaliśmy, a wyleasingowane samoloty kurzyły się w hangarach.
A potem nastąpił kryzys i wszystko zaczęło się zmieniać. Nawet przedstawiciele elit zaczęli zaciskać pasa o jedną dziurkę dalej i powietrzne taksówki przestały być komukolwiek potrzebne.
Amerykańska taksówkowa przygoda nauczyła mnie jednego: zrozumiałem, że nie umiem prowadzić interesów na odległość. Mój temperament biznesowy wymaga, bym był na miejscu, doglądał każdego szczegółu, z bliska przyglądał się rozwojowi sytuacji i natychmiast reagował na niepokojące symptomy.
Porażka nie wpłynęła na moją przyjaźń z samolotowym wspólnikiem. W końcu jechaliśmy na jednym wózku, który stracił koła, a my straciliśmy zainwestowane pieniądze. Ale pieniądze to nie wszystko i w hierarchii wartości nigdy nie powinny zajmować najważniejszego miejsca.
Porażki są nieodłącznymi elementami życia. Wraz z sukcesami stanowią po prostu część dużej układanki. Sztuką jest to, by z każdego niepowodzenia umieć się podnieść i wyciągnąć z niego naukę. To także jest zysk.
Lata temu robiłem czy raczej usiłowałem robić interesy z pewnym Kanadyjczykiem. Zwodził mnie okropnie, raz po raz odwołując spotkania. Zachowywał się przy tym jak uczniak wymyślający wciąż to nowe i coraz bardziej fantastyczne usprawiedliwienia swoich nieobecności na lekcjach. Ale ciągnąłem tę znajomość, mając nadzieję na jakąś wspólną biznesową przyszłość.
Pewnego dnia umówiliśmy się w Warszawie. Miał nazajutrz przylecieć do Polski z Nowego Jorku. Stałem w oknie hotelu, gdy zadzwonił telefon.
– Przepraszam cię, Janusz, bardzo cię przepraszam! Nie przylecę, bo zamknięto lotnisko! Samoloty wpadają w budynki! Rozumiesz to? Niepojęte! W budynki!
Tego już było dla mnie za wiele. Ciekawe, co wymyśli następnym razem… Stawiałem na porwanie przez kosmitów albo drugą wojnę secesyjną. Ale nie – nic nie wymyśli, bo następnego razu już nie będzie!
Jeszcze kiedy wsiadałem do taksówki, mamrotałem najwymyślniejsze życzenia pod adresem niesłownego kontrahenta.
Jechaliśmy przez słoneczną Warszawę. Kierowca włączył radio. Głos spikera był dziwnie drżący.
– Szanowni państwo, jest 11 września 2001 r. Przerywamy nasz program, żeby nadać ważny komunikat…
Patrzyłem w zamyśleniu przez okno. Pamięć podsuwała mi wspomnienia okolic WTC i samych wież, w których biurach ostatnim razem byłem zaledwie trzy miesiące wcześniej.
Warszawskie wieżowce przeglądały się w swoich wielkich szybach, drzewa unosiły na gałęziach miejską zakurzoną zieloność. Pozornie wszystko było takie jak dawniej. Ale właśnie wtedy na naszych oczach przemijała postać dawnego świata.