Singapurski tatar, hotelowi więźniowie i trudna sztuka zaufania
Tatar tak naprawdę nie był wcale singapurski tylko warszawski, ale skutki jego działania położyły się cieniem sięgającym daleko poza pasy startowe Okęcia. Tylko swemu wrodzonemu szczęściu zawdzięczam, że biznesowa wyprawa do Singapuru nie zakończyła się spektakularną klęską.
Ale po kolei.
Moja firma negocjowała kontrakt z jednym z singapurskich partnerów. Początek lat 90. ubiegłego wieku to w Polsce czas spełniania tłumionych przez lata pragnień: zaczęliśmy, a przynajmniej tak nam się wydawało, żyć pełnią życia. Wreszcie na półce w polskim domu mógł stanąć dwukasetowy magnetofon z kolorowymi diodami, a z czasem przychodziła kolej na magnetowid. Dlaczego niby nasza część Europy miała być gorsza od reszty świata? W Singapurze zamierzałem kupić dużą partię właśnie takiego sprzętu. Elektronika podbijała polski rynek, stając się symbolem nowych czasów.
Do przygotowania kontraktu i zabezpieczenia wszelkich formalności oddelegowałem dwóch pracowników, sam mając dołączyć do nich za kilka dni z pieniędzmi.
Transakcje gotówkowe były wówczas normą i nikogo nie dziwiły pliki banknotów przekazywane z ręki do ręki. Również umowy zawierane były nieco inaczej niż dziś, bo czasami wystarczało jedynie słowo i uścisk ręki. Decyzja nie była łatwa, ryzykowałem wszak wiele: po zapłaceniu całej kwoty musiałem czekać długie miesiące na towar. Jednak świadom tego, że zwycięstwo odnoszą przeważnie ci, którzy są w stanie podjąć sensowne ryzyko, postanowiłem wejść do tej gry.
Kluczową rolę odgrywała tu także kwestia zaufania.
Początkowo moi pracownicy wywiązywali się z obowiązków, relacjonując mi swoje poczynania przez telefon. Jednak po dwóch dniach telefony stały się rzadsze, a tydzień później kontakt urwał się całkowicie.
Wybierałem numer w dalekim Singapurze, a po drugiej stronie czas oczekiwania odmierzany był długimi sygnałami, zupełnie jakby ukryty cenzor zmuszony był wypikać nieprzerwany ciąg jakichś niecenzuralnych wyrazów.
Nadszedł czas mojego wyjazdu.
Wraz z przyjacielem i walizką pełną dolarów wsiadłem do samolotu, który miał przetransportować nas do Singapuru.
Czas już najwyższy, by zaserwować tytułowego tatara. Zjedzony na godzinę przed wylotem, pozbawił mnie przytomności równie skutecznie jak przed laty pewien krępy gość pod halą Korony, gdy spuściłem głowę, by spojrzeć na zegarek. Na swoje usprawiedliwienie zaznaczę, że obydwaj napastnicy wzięli mnie z całkowitego zaskoczenia.
Nagły skok temperatury zdjął ze mnie ciężar świadomości, przenosząc w rejony gorączkowych wizji i majaków.
Nie wiem zatem, jak z lotniska dotarliśmy do singapurskiego hotelu. Mój przyjaciel bez słowa skargi taszczył moje niemal bezwładne ciało, a ja w omdlałej dłoni ściskałem rączkę walizki wypełnionej forsą. Zgubić walizkę dolarów to naprawdę kiepski scenariusz, nawet jeśli akcja takiego dramatu miałaby rozgrywać się na tle malowniczego Singapuru.
Owszem, słyszałem wcześniej, że ten czy ów delikwent miał w zwyczaju upijać się do nieprzytomności, ale nie widziałem w swym życiu jeszcze nikogo, kto by do nieprzytomności objadał się tatarem.
Znowu przyszło mi pełnić niełatwą rolę prekursora.
Na drugi dzień gorączka ustąpiła. Mogłem znów patrzeć na świat spojrzeniem jasnym i przenikliwym, a gdy odzyskałem pełnię świadomości i zdolności motorycznych, wytropiliśmy w hotelu moich pracowników. Byli jak wyjęci z ballady Mickiewicza: ich wzrok był dziki, a suknia plugawa. Uwiedzeni bujnością życia, oddali się rozkoszom stołu i barku z tak nieposkromionym zapałem, że obsługa hotelu postanowiła zatrzymać ich w obiekcie do czasu, aż rachunek zostanie uregulowany.
Wykupiłem więźniów i moi dzielni pracownicy znów mogli cieszyć się wolnością.
Sprawdziłem zawartość walizki i pojechałem do kontrahenta.
Człowiek, z którym negocjowałem, był tutejszym szefem szefów. Trząsł połową Singapuru, a w drugiej połowie był, jak to się dzisiaj mówi, człowiekiem bardzo wpływowym. Jak sam wyznał mi podczas domowej kolacji, do gigantycznego majątku i pozycji doszedł dzięki przemytowi papierosów, już wtedy widząc w handlu, legalnym bądź nie, trampolinę do swojego późniejszego sukcesu.
Do dziś pozostaje tajemnicą, dlaczego zechciał spotkać się ze mną w cztery oczy i co spowodowało, że zaprosił mnie do swojej rezydencji. Z tego co wiem, nie miał w zwyczaju czynić takich honorów wobec nikogo.
Cóż, nie będę kłamał: poczułem się wyróżniony. Nie wiem, czy mnie polubił, ale z pewnością zaufał. I z wzajemnością.
Zaufanie to podstawa dobrego funkcjonowania firmy i uporządkowanego życia. Bez tego nie ma mowy o interesach ani normalnych relacjach. Oczywiście nie należy mylić zaufania z naiwnością, to zupełnie odrębne sfery.
Zaufać to podjąć ryzyko. Z wiekiem maleje w nas skłonność do rozwiązań ryzykownych, ale z większości naszych ważnych decyzji nie da się całkowicie wyeliminować tego elementu.
Nadszarpnięte zaufanie goi się długo, bywa, że nie daje się całkowicie zaleczyć. A jednak trzeba próbować. Ja spróbowałem i udało się. Nadal z wielką ochotą jadam tatary.