O powtarzalności przełomów, szansach i reklamówkach wypełnionych banknotami
Słynna piosenka Budki Suflera o tytułowej Jolce uznawana jest przez niektórych za utwór pokoleniowy, a nawet swoisty manifest pewnej generacji, co podpierane jest wcale sensownymi argumentami. Nie traktując tego w aż tak poważnych kategoriach, przyznaję, że fraza o zaćmieniu słońca i ewentualnej powtórce tegoż za sto lat mocno utkwiła mi w pamięci i czasami odżywa ze zdwojoną siłą. Wielką prawdą jest bowiem to, że pewne wydarzenia, zjawiska czy układy rozmaitych sił zdarzają się raz na jakiś czas, przy czym czas ten jest przeważnie dosyć długi. Osobną i wyjątkową kategorię stanowią wydarzenia przytrafiające nam się tylko raz. Pominąć należy tu pożegnalne trasy koncertowe rozmaitych gwiazd kończących działalność, ponieważ akurat to zjawisko w miarę często się powtarza i czerpie swą odnawialną energię ze źródeł wrażliwych, czyli wejrzeń w aktualny stan konta.
Rok 1989 i lata bezpośrednio go poprzedzające oglądałem z perspektywy pełnej nadziei, podpartej entuzjazmem, który jak wiadomo cechuje ludzi młodych. Nadchodzącą zmianę odczytywałem nie jako zaćmienie słońca, ale przeciwnie: wybuch jakieś supernowej, który otworzy drogi, przetrze ścieżki, a kto wie, może da początek jakieś zupełnie nowej planecie. Czas i doświadczenie, rzecz jasna, weryfikują pewne sądy, zdobywana wiedza pozbawia entuzjazmu, wymuszając bardziej krytyczne podejście, niemniej przeświadczenie przełomu i szansy danej raz na dwa – trzy pokolenia pozostały. Znakomity opis tych czasów dał w swoich utworach Jacek Kaczmarski, resztę zostawiam historykom, sobie rezerwując jedynie miejsce na zapiski w tej osobistej kronice.
Gdy w uściskach rozstawałem się ze szwarcwaldzkim potentatem branży drzewnej, Horstem, (patrz: „Kolory pewnego lata”) w głowie świtał mi już pewien pomysł, a może nawet nie tyle pomysł, co fundamentalne przekonanie, że zmiana systemu to – poza wszystkim – zmiana ludzkich potrzeb. Co dla żyjących na Zachodzie było czymś najzupełniej w świecie normalnym, dla nas stanowiło synonim luksusu. Teraz miało się to zmienić. Rozbudzone zostały pragnienia i chęć jak najszybszego dorównania normalności. Nie chcieliśmy już teksasów, lecz jeansów. Nie chcieliśmy poloneza zwanego „borewiczem”, lecz audi i volkswagena, a w miejscu samego Borewicza z serialu „07 zgłoś się” woleliśmy widzieć prawdziwego Bonda. Nikt nie musiał, jak to, niestety, jest dzisiaj, stwarzać tych potrzeb – były najzupełniej naturalne i pochodziły z dna krępowanej przez lata duszy.
Kraj, przynajmniej jego część, miał pieniądze i wielki apetyt na ich legalne wydanie. Domowe sejfy i pokaźne skarpety zostały przez właścicieli odkurzone, a zawartość ruszyła na rynek. Teraz pozostawało tylko dostarczyć pożądane towary. A ich lista była naprawdę długa. Ktoś, kto zamierzał zająć się handlem, musiał zdecydować się na którąś z półek. Kawa z hurtowni hamburskich? Kosmetyki z Dortmundu? Francuskie ciuchy? Wszystko było w zasięgu ręki. Ale ja nie chciałem być detalistą i ze wspomnianego spisu półek wykreślałem jedną po drugiej. Jak miało się okazać – całkiem słusznie. Być może podziałał jakiś szósty handlowy zmysł, ale bardziej stawiam na to tkwiące we mnie i nijak niedające się zwalczyć pragnienie indywidualności. Po kawę i dresy mogli ruszyć niemal wszyscy, a ja chciałem iść własnym szlakiem wytyczonym według własnego pomysłu.
Dobry albo i najlepszy interes zaczyna się wtedy, gdy dostęp do pozyskiwania wprowadzanych przez nas na rynek towarów mają nieliczni. A co wtedy było takim towarem? Samochody, a przed samochodami elektronika.
Dzięki determinacji, nawiązywanym kontaktom i zbudowanemu zaufaniu, także pewnie w jakiejś mierze szczęściu, uzyskałem potrzebne kredyty i stałem się sprzedawcą bodaj pięciu marek motoryzacyjnych.
Po latach rozmawiałem z jednym ze swoich niegdysiejszych kontrahentów z Niemiec. Łączyły nas już tylko sympatia i wspomnienia dawnych interesów, dlatego rozmowa była luźna i bez biznesowego napięcia pod krawatem. Zwierzył mi się, że przeszedł na emeryturę i przekazał firmę synowi. Zanim jednak zasilił grono zasobnych niemieckich emerytów, przyjrzał się księgom handlowym firmy. Jeszcze dziś słyszę jego rozbawiony głos w słuchawce telefonu.
– Wiesz, siedząc nad rachunkami sprzed lat na przemian śmiałem się i głęboko zastanawiałem: jakim cudem udało ci się nas przekonać do wspólnego biznesu?
Podobnie jak on nie znałem odpowiedzi na to pytanie. Dlatego rzuciłem zdanie uniwersalne:
– Ale wszyscy zarobiliśmy?
Przytaknął, zaśmiał się i zakaszlał, a potem wrócił do pakowania walizek, bo wybierał się na Majorkę.
Moi zagraniczni partnerzy byli biznesowo zainteresowani Polską, czuli, że można tu zyskać niezłe pieniądze. Nie znali jednak naszego rynku, w związku z czym potrzebowali kogoś, kto miał w polskich realiach rozeznanie. Mieć i być: oni MIELI, ale to ja BYŁEM. A to oznaczało wspólny interes. Mam prywatną definicję udanego biznesu: istnieje tylko wtedy, gdy zadowolone są obie strony. W tym przypadku właśnie tak było.
Czasy, o których tu mowa, pozbawione były oczywistych dziś mechanizmów bankowych: transakcje z klientem indywidualnym odbywały się w oparciu o dostarczaną w reklamówkach gotówkę, którą oczywiście trzeba było żmudnie i solidnie przeliczać. Ale daleki jestem od narzekania, bowiem miało to dodatkowy (poza oczywistym finansowym) walor: można było wyrobić sobie sprawność palców, co jest w końcu szczególnie przydatne dla muzyków.
Nie od dziś wiadomo, że trening czyni mistrza, a bilety narodowych banków lubią dotyk. Jak to było w piosence wspomnianego już tu dzisiaj Kaczmarskiego? Aha: „Licz pieniądze, to wystarczy ci na dłużej”.